środa, 2 kwietnia 2014

"WERA" część druga


                        SEN   


Piękny, słoneczny dzień zagląda przez okno, promienie słoneczne wesoło tańczą na pościeli. Wera układa się w poprzek łóżka i wystawia twarz do słońca. Uwielbia takie poranne chwile, gdy ojciec powoli krząta się po pokoju, wchodząc i wychodząc z łazienki. Zawsze śmieje się z niego, że jest zapominalski, przekomarza się z nim tak i dzisiaj. Wreszcie schodzą na dół. Ojciec całkowicie gotowy do drogi, a ona jeszcze w piżamach, teraz nie musi się śpieszyć, są wakacje i może poleniuchować. Na stole już czeka na nich śniadanie. Obydwoje uwielbiają serowe bułeczki ich nowej kucharki Michaliny. Wera bierze w rękę cukierniczkę i słodzi kawę taty i swoja herbatę. Pałaszując coraz to nowa bułeczkę wesoło gawędzą. Józek opowiada swój sen, którego niestety nie zapamiętał w całości. W pewnym momencie Wera przestaje brać udział w tej rozmowie, Józek widzi ten dziwny, wyjątkowy wyraz jej oczu, czuje, że córka jest już gdzie indziej, że szuka odpowiedzi na jakieś pytanie. Właściwie powinien już wyjść, ale siedzi w skupieniu i przygląda się z niepokojem, bo nauczył się już, że taki wyraz skupienia oznacza problem, że coś jest nie tak.


            Dziewczyna podnosi oczy na ojca i uśmiechając się przepraszająco opowiada o swoich obawach. Czuje, że ktoś jest w niebezpieczeństwie ale nie wie kto, nie wie ile jej czasu zostało. I znowu nic nie wie.
- Dlaczego tak mało umiem? – Pyta ojca. Ten obejmuje ją swoim ramieniem, zamyka w ciepłym wielkim uścisku
- Kochanie ty moje – gładzi czule jej włosy, jesteś jeszcze taka młoda. Nauczysz się, wszystkiego się nauczysz. Dopija kawę i powoli podnosi się, aczkolwiek robi to z niechęcią, chciałby jeszcze posiedzieć przy niej, porozmawiać, dodać jej otuchy. W takich chwilach, kiedy przygotowuje się do działania potrzebuje go bardziej niż zwykle i oboje to wiedzą.
- Przyjedziesz dzisiaj do stadniny?- Pyta z nadzieją w głosie.
- Tak - odpowiada natychmiast. Pojadę tylko na polanę i potem prosto do was.

           
Na polane obejmuje mocno swe ukochane drzewo, wtula twarz w jego chropowaty pień i stara się z szelestu liści wyczytać odpowiedź na dręczące ja pytanie. Powoli odtwarza sobie kawałek po kawałku dzisiejszy sen.  Wielka rwąca rzeka, spienione fale brudnej wody, które obserwuje jakby z bardzo wysoka. Patrząc na wodę czuje wielki strach, ale nie o siebie, o kogoś innego. Słyszy szczekającego małego pieska, widzi twarz kobiety wykrzywionej strachem, jej otwarte usta i zęby. Widzi wyraźnie jak jeden jej prawie wypadł, kobieta błaga ją, aby naprawiła ten ząb, aby go uratowała.
- Jak ja mam to zrobić? – Pyta sama siebie, ale podświadomie czuje, że będzie musiała sama znaleźć sposób, że nikt jej na to pytanie nie odpowie. Stara się przypomnieć sobie twarz kobiety.
- Kim ona jest? Czy ją znam? – Niestety pamięć nie podsuwa jej żadnej konkretnej odpowiedzi. Siada oparta o pień drzewa, i patrzy w dal, koncentrując się na zielonej trawie. Powoli wszystkie myśli odpływają daleko, a umysł jest jak nowo narodzony. Powoli dociera do zakamarków swej świadomości szukając odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Z wielkiej ciszy, która króluje teraz w jej głowie wyłania się imię Samanta. Wera skupia się mocno na tym imieniu próbując stworzyć jakiś obraz. Widzi śliczne jasne loczki i pyzatą buzię. 

Obraz nagle znika, i pomimo iż próbuje go odtworzyć nic a nic nie widzi. Rozczarowana podnosi się z trawy i powoli podchodzi do pasącej się klaczy.


            Wracają do domu razem po ciężkim dniu w stadninie.  Niespodziewanie zaczęła rodzić jedna z klaczy, o wiele za wcześnie, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Józek ma jeszcze jeden powód do dumy, w takich chwilach jego córka prawie od dziecka zachowuje się jak zawodowy koniarz. Obserwując dzisiaj jej pewne ruchy był pewien, że gdyby zaszła taka konieczność potrafiłaby przeprowadzić nawet cesarskie cięcie. Na takich rozmyślaniach minęło im sporo czasu, byli już w połowie drogi, wjechali właśnie na drogę wiejską, właściwie nie wiedząc jak to się stało. Zawsze wracali do domu przez las, gdzie i bliżej było i bardziej im się ta droga podobała. Spotkali wielu znajomych, wszyscy serdecznie ich pozdrawiali. Józek zauważył znowu to szukające spojrzenie u swej córki, czuł jak bardzo jest na czymś skupiona. Pozwolił, aby konie szły tam gdzie je prowadziła, chyba niezupełnie zdając sobie z tego sprawę. Nagle przed konie wybiegł mały piskliwie szczekający piesek, zrobił to tak nagle i z takim tupetem, że konie stanęły dęba. Dobrą chwilę zajęło im uspokojenie ich. Wera przemawiając czule do konia kątem oka zauważyła małą dziewczynkę o jasnych lokach, która popędziła za pieskiem.

      
      Zeszli z koni i stali w kręgu kilku osób prowadząc serdeczną rozmowę. Nagle dotarło do nich wołanie- Samanta, Samanta, gdzie ty znowu wlazłaś?  Na dźwięk tego imienia Wera zastygła jak posąg. Wpatrzyła się w twarz kobiety, która właśnie wyszła zza rogu. Na plecach poczuła nieprzyjemny chłód. Patrząc na zebranych dookoła nich ludzi zapytała tylko
- Czy tam, jej ręka wskazała w lewo, jest urwisko? 
Wszyscy skinęli głowami. Wskoczyła na konia i skierowała się w stronę urwiska. Już po kilku minutach zobaczyła skamlącego pieska, który stał tuz nad przepaścią. Szybko dotarła do niego i złapała go mocno za kark. W tej chwili dobiegł ją płacz dziecka. Nachyliła się nad urwiskiem patrząc w dół i zobaczyła, że na wystającym skrawku ziemi siedzi Samanta. W tej samej prawie chwili usłyszała przerażony krzyk jej matki, która właśnie przybiegła.  Józek szybko przejął inicjatywę w swoje ręce. Wysłał jednego z mężczyzn po sznur, i wyznaczył innego młodego i wysportowanego do zejścia w dół. Kobiety odciągnęły lamentującą matkę dziewczynki na bok. Nad urwiskiem pozostała tylko Wera, rozmawiając cicho i spokojnie z dziewczynką. Bardzo serdecznym tonem pełnym spokoju i ciepła opowiadała jej jak będą ją wyciągać, udzielała małej rad, jak powinna złapać chłopaka za szyję, dodawała jej otuchy i uspokajała. Mała siedziała cichutko na skrawku ziemi, patrząc w górę na Werę. Sytuacja zdawała się być dostatecznie bezpieczna i opanowana.
        
    Dostarczono sznur, wyznaczony chłopak obwiązał się nim dokładnie, drugi jego koniec trzymało kilku rosłych mężczyzn. Wera spojrzała na to i pomimo iż wszystko zdawało się zbliżać ku końcowi, poczuła niesamowity lęk.
- Matko jedyna, dlaczego ja tak bardzo się boje? Wszystko będzie dobrze uspokajała samą siebie, zaraz ją wyciągniemy. Chłopak zaczął powoli spuszczać się w dół i wtedy rozległ się krzyk dziewczynki, przerażonej widokiem małego węża, który wypełzł spod kamienia.  Jeden krok do tyłu, jeszcze jeden i ….
Wszyscy obecni wydali jęk zgrozy, mała leciała wprost w spienione fale. Chłopak dyndał zawieszony na sznurze nie mogąc nic, zupełnie nic zrobić. Nagle wszyscy zobaczyli coś, co spadało tuż za dziewczynką, początkowo myśleli, że jest to duży ptak, ale już w następnej chwili rozpoznali sylwetkę Wery. Wszystko potoczyło się tak nagle, iż nikt nie był w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Tylko Józek wpatrywał się w dwa szybujące ciała, pełen trwogi, szepcząc
– Oby to nie było na darmo, oby nie było na darmo. Cały czas usiłował sobie przypomnieć, czy jego córka potrafi pływać, ale był tak skołowany, iż nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. Wreszcie udzielił sobie odpowiedzi

- Ona wszystko potrafi. Ona uratuje dziecko, uratuje.


Wera za wszelka cenę chciała złapać małą zanim wpadną do wody, ale niestety nie udało jej się to. Dziewczynka plasnęła w brudna taflę o kilka sekund przed nią. Teraz nie mogła sobie pozwolić na przerażenie. To, że nigdy wcześniej nie pływała nie ma teraz znaczenia. Jest pewna, że sobie poradzi, ale gdzie jest mała?  Plaask, zetknięcie z wodą było obrzydliwe; brudna woda wlała się jej do buzi, muł i błoto wchodzą w uszy i usta, uniemożliwiają zobaczenie czegokolwiek. Dziewczynka wykonuje kilka sprawnych ruchów, czując, że ktoś nią kieruje. Spokojna i pewna siebie szuka dziewczynki. Jej ręka natrafia na rękę małej, podpływa od tyłu i łapie małą obiema rękami. Oddycha z ulgą, pierwszy krok poszedł sprawnie, rozgląda się dookoła próbując się zorientować , w którą stronę powinna płynąć. Na dworze jest coraz ciemniej, zapada zmrok. Skręca w prawo i mozolnie, krok po kroku zbliża się do brzegu. Woda jest potwornie zimna, czuje jak jej ciało zamienia się w sopel lodu,
palce drętwieją. Zaczyna coraz bardziej niepokoić się o dziewczynkę, która nie daje znaków życia.

Znachorka zawraca od drzwi, wkłada jeszcze ciepłe ubranie i mały kocyk i wychodzi na zewnątrz kierując swe kroki w stronę rzeki. Z każdym krokiem czuje jak siły Wery słabną, zaczyna bać się teraz o obie. Widzi wysoki brzeg i stara się dodać jej siły, aby mogła przetransportować sztywne ciało małej. Jej kroki są coraz szybsze, Wie, że zostało mało czasu, coraz mniej. Zaczyna biec, jej uszy wyłapują już szum wody, bezbłędnie kieruje się we właściwe miejsce. Widzi zmagania na brzegu, ale jest zbyt daleko, aby pomóc, zatrzymuje się i przekazuje małej całą swą siłę, łączy siłę swych rąk, z rękami Wery. Udało się. Mała wylądowała na brzegu; znachorka zaczyna biec teraz jeszcze szybciej, Niestety, aby dostać się na drugi brzeg, musi albo okrążyć teren i wejść na mostek, albo przepłynąć. Decyduje się na mostek, nie może sobie pozwolić na zamoczenie zawartości torby.   Zziajana dopada do małej; sprawnymi ruchami ściąga z niej ubranie i zawija małą w kocyk. Jej ręce rozpościerają się nad ciałem dziewczynki, woda, której się napiła została już usunięta, ciało ogrzane. Wykonując sprawne półkoliste ruchy, centymetr po centymetrze bada drobne ciałko. Pomimo iż mała jeszcze nie odzyskała świadomości, jest o nią spokojna. Pracując, szuka wzrokiem Wery. Na jej twarzy pojawia się uśmiech, gdy patrząc w ciemność widzi jak wydostaje się na brzeg. Jej myśli biegną do grupy mężczyzn krążących nad urwiskiem… Idą w złym kierunku, ciemna noc, która zapadła tak nagle utrudnia im poruszanie się.

Józek mota się jak w pułapce, chce rozdzielić mężczyzn, aby jak najszybciej dotarli do dziewczynek. Nagle nadchodzi uspokojenie, gdyż wyraźnie czuje, że ktoś nim kieruje. Zmienia szybko zamiar, zgarnia wszystkich i rusza w lewo, w stronę mostu. Zostawiają konie i szybko przebiegają na druga stronę. Józek biegnie przed siebie, dociera do znachorki, która wytrwale pracuje przy małej, rozsyła ludzi, aby nazbierali chrustu, a sam wyrusza na poszukiwanie Wery. Czuje, że córka potrzebuje pomocy, pędzi na oślep ufając ślepo swej intuicji. Zziajany dociera wreszcie do omdlałej, trzęsącej się z zimna dziewczynki. Zarzuca ją sobie na plecy, aby móc biec szybciej i wraca do miejsca, gdzie zaczyna już płonąć ognisko.  Znachorka odchodzi na chwilę od ciała małej i szybko, sprawnymi ruchami zmienia ubranie Wery. Józek zawija ją dodatkowo w swoją kurtkę i przytula do siebie. Wsłuchuje się w jej coraz bardziej rytmiczny oddech, powoli uspokaja swoje przerażone serce. Wpatrzony w twarz córki czuje czyjś wzrok, podnosi głowę i widzi przed sobą twarz babci Weroniki. Zaskoczony zamyka oczy na jedną małą chwilkę, a kiedy znowu je otwiera widzi przed sobą tylko płonące ognisko i skupionych przy nim ludzi. Podnosi wzrok ku niebu, aby podziękować za opiekę i zaskoczony stwierdza, że jest usłane gwiazdami, piękne i spokojne.

Trzech mężczyzn, w trzech różnych miejscach rozpiera się wygodnie w fotelach. Patrzą ze spokojem w płomień palącej się świecy. Na ich twarzach błąka się uśmiech radości. Udało się, i tym razem się udało. Ich mistrz jest cały i zdrowy. Zagrożenie zostało odsunięte. Każdy z nich wie, że to jeszcze nie koniec, że będzie ich potrzebował jeszcze wiele razy zanim całkowicie odzyska swą władzę. I będzie ich potrzebował również później, gdy już jako mistrz wyruszy na spotkanie Wielkiej Księgi.

Obie dziewczynki odzyskały już siły i mogą wyruszyć w drogę powrotną. Wsadzone na konie, powoli podążają w kierunku swoich domów. Na ostatnim odcinku towarzyszy im drobny deszcz, który szybko przechodzi w krótką ulewę.  Kucharka Michalina wkładając do pieca świeżo zrobione bułeczki z radością wsłuchuje się w śpiew dzieciaków dobiegający od sąsiadów.  Słowa piosenki przerywają radosne krzyki.
- Tęcza, tęcza, tęcza, 2 tęcze……

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz