Strony

piątek, 31 stycznia 2014

Wera



Moje opowiadanie „WERA”, które ukazało się w ubiegłym roku w zbiorku opowiadań i wierszy pod tytułem „I życzę ci, żeby”.

PORÓD

            Coraz głośniej słychać nadciągającą burzę. Zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Ludzie ukryci w domach oddychają z ulgą; tym razem deszcz nie przejdzie bokiem. Wiatr uspokoił się, zatrzymał deszczowe chmury nad wioską. Twarze przylepione do szyb z radością patrzą na spadające ciężkie krople. Jest ich coraz więcej i więcej. Deszcz przemienia się w ulewę, całe podwórko pokrywa się dużymi kałużami. Na niebie raz po raz pojawiają się błyskawice. W ładnym domku na skraju wsi Matylda rodzi swoje trzecie dziecko. Silne grzmoty zagłuszają jej potworny, pełen bólu i wściekłości krzyk. Nienawidzi tego dziecka od pierwszych jego dni w jej łonie. Ma już dwójkę odchowanych i to nie jest jej do niczego potrzebne. Dwie córki, które zawsze robią i mówią to, co ona chce, takie kochane, posłuszne dziewczynki. W dniu, kiedy zorientowała się, że jest znowu w ciąży opanowała ją wściekłość, z nienawiścią wykrzyczała tę wiadomość mężowi oczekując, że zobaczy na jego twarzy przerażenie. Ale nie zobaczyła. Zobaczyła coś zupełnie innego. Zobaczyła ogromną radość i ulgę. Zobaczyła w jego oczach bardzo dużo słońca. Ta radość ją poraziła, zrozumiała, że to dziecko będzie dla niego najważniejsze. Zrozumiała, że czeka na to dziecko, aby obdarować je wielką miłością i troską. Przeraziła ją myśl, że ten bachor zagarnie cały majątek jej męża. Majątek, który należy tylko do niej i do jej dwóch wspaniałych córek. Od tego dnia budziła się codziennie wściekła, pełna nienawiści i chęci zemsty. Po kryjomu odwiedziła znachorkę mieszkającą na skraju lasu, mając nadzieję, że za małą opłatą dostanie lekarstwo na niechcianą ciążę. Znachorka odmówiła. Nie pomogły prośby i błagania, nie pomogły pieniądze. Była nieubłagana. Kręciła głową i powtarzała w kółko


                 - To dziecko musi się urodzić.

Przerażona Matylda nie dała za wygraną. Codziennie, z uporem podnosiła ciężary, wychodziła na strych i skakała w dół ryzykując połamanie nóg. Jej ciało pokryło się siniakami, była cała obolała, a dziecko cały czas było w jej łonie.
                - Wbiło się we mnie i jak pijawka ssie mnie od środka – myślała ze wstrętem. Wściekła od rana do późnej nocy wyzywała każdego, kto się jej nawinął pod rękę. Jej mąż Józek znosił to ze spokojem świętego. Z radością patrzył na powiększający się brzuch, rozmawiając w myślach z nienarodzoną jeszcze dziewczynką. Wiedział, że to dziewczynka i że będzie go bardzo kochać. Jej obraz miał przed oczami od chwili, gdy zobaczył we śnie swoją zmarłą babcię. Siedział z nią na pniu ściętego drzewa i nagle jej obraz zakrył nowy. Zobaczył twarz młodej dziewczynki, a raczej dziecka. Twarz zmieniała się szybko, dorastała, widział dokładnie figurę dziewczynki a potem kobiety, widział jej duże piękne oczy. Oczy, które patrzyły z troską i miłością; prawdziwą miłością. Nagle obraz zniknął, na pniu znowu siedziała babcia. Podniosła się i powoli zaczęła odchodzić. Zanim rozpłynęła się całkowicie, posłała mu ciepły serdeczny uśmiech. Obudził się nie rozumiejąc, o co tu chodzi. Przez kilka dni próbował zrozumieć sens snu i niewypowiedzianych słów ukochanej osoby, która dała mu dużo miłości, i która zawsze się o niego bardzo troszczyła. Nie rozumiał, ale wiedział, że wkrótce spotka go coś miłego. Wszystko stało się jasne, gdy żona oznajmiła mu o ciąży. W tym dniu narodził się na nowo. Z przerażeniem obserwował diabelskie sztuczki swojej żony, błagając o pomoc Boga, Aniołów i babcię. W nocy czekał, aż żona zaśnie i delikatnie głaskał jej brzuch szepcząc

              - Trzymaj się malutka, jestem tutaj i czekam na ciebie.

Miesiące mijały jeden za drugim swoim zwykłym czasowym biegiem. Ani szybko ani wolno, ale dla Matyldy i Józka ciągnęły się niesamowicie. Matylda zaprzestała prób pozbycia się płodu, zrozumiała słowa znachorki i z każdym dniem nienawidziła tego dziecka jeszcze bardziej. Próbowała się pocieszać myślą, że to, co się urodzi nie musi żyć. Przyczepiła się z nadzieją do jej słów.
             - Jest przecież tyle dziecięcych chorób – myślała z radością tworząc makabryczne obrazy.

Końcówka ciąży upłynęła Matyldzie na takich rozważaniach, uśmiechała się do tych swoich myśli i to były jedyne momenty, gdy na jej twarzy nie było widać wściekłości. Józek z każdym dniem czuł się młodszy i silniejszy. Przypomniał sobie całe mnóstwo bajek, które opowiadała mu babcia Weronika. Pamiętał jak biegał za nią prosząc.
              - Babcia Wera, babcia Wera daj chlebka. To były jego pierwsze słowa, które wymówił będąc już stosunkowo dużym chłopcem. Do dziś pamięta łzy radości w jej oczach, bo wszyscy wołali już za nim niemowa. Od tej pory mówił szybko i sprawnie i często trzeba mu było zamykać usta pajdą chleba, bo sam z siebie nie zamykał ich prawie nigdy. Tak mu się spodobało to gadanie, że nawet przez sen mamrotał. Przygasiła go dopiero żona, którą poślubił, aby wygrać zakład z kolegą. W dniu ślubu zrozumiał, że wygrał zakład, ale przegrał swoją radość. Niestety tej decyzji nie dało się już odkręcić, i tak upływał rok za rokiem. Skupił się na pracy, w którą skierował całą swoją miłość, gdyż ani żona ani jego 2 córki nie oczekiwały od niego miłości. Oczekiwały pieniędzy i prezentów. Dawał, więc coraz więcej i więcej, całą swą miłość przelewając na swoje konie. Jego stadnina rosła z każdym rokiem. Był coraz sławniejszy, do niego zjeżdżali inni hodowcy i to nie tylko z kraju. Konie były piękne i wytrzymałe, wygrywały wyścig za wyścigiem i zdobywały wciąż nowe medale. W swoich stajniach czuł się wspaniale. Tam był szczęśliwym człowiekiem i z każdym rokiem spędzał przy koniach więcej czasu, wracając do domu tylko na noc, a to i tak było za dużo dla jego kobiet. Wszystkie trzy powtarzały ciągle jak bardzo razi ich zapach koni, który z sobą przynosi. Dziewczynki nie pozwalały wziąć się na kolana, bo… sukienka będzie brzydko pachnieć. Najpierw nic sobie z tego nie robił i próbował, ale szybko przekonał się, że to są córki bardziej jego żony niż jego. Spełniał ich prośby brzmiące zawsze jak rozkazy i nie narzucał im swojej miłości. Kiedyś próbował zrozumieć, co właściwie kupuje sobie tymi pieniędzmi. Ich miłość, czy też spokój dla siebie. Tylko raz o tym pomyślał i nigdy więcej do tego nie wracał. Za bardzo bolało. Wychodził świtem do swoich koni i tam rozmawiał, tam żył. Znał każdego konia i rozpoznawał bezbłędnie każdy problem zdrowotny, jaki napotykały. Jego weterynarz śmiał się, że przychodzi tylko po to, aby przepisać lekarstwa, bo diagnozę zawsze wydaje on sam. I tak rzeczywiście było. Teraz siedział obok jednego z najlepszych swoich koni i z troską smarował mu okolice żołądka. Samanta od dwóch dni źle się czuła, pomimo najlepszych lekarstw, jakie jej aplikowano. Podniósł głowę i w drzwiach zobaczył babcię Werę. Natychmiast się podniósł, rzucił krótkie
              - Zostań tu – w stronę weterynarza, wskoczył na najszybszego konia i wypadł na deszcz. Wiedział, bardzo dobrze wiedział, dlaczego babcia po niego przyszła. Pędził jak wiatr gnany radością i niepokojem. Mijając mały domek ustawiony na skraju lasu, zobaczył na progu siedzącą postać babci. Natychmiast zawrócił, przypominając sobie, że tu mieszka najlepsza w okolicy akuszerka. Zeskoczył z konia, ale nie zdążył wejść do środka, kobieta wyszła mu naprzeciw gotowa do drogi. Posadził ją przed sobą i popędził do domu. Wpadł do środka nie zważając na lamenty służącej, której zakazano wpuszczać kogokolwiek. Rodząca powitała go wiązanką przekleństw, kierując je następnie w stronę akuszerki, która umiejętnymi ruchami zniweczyła jej plan. Z przerażeniem spostrzegła drewniany drążek pomiędzy swymi kolanami; osłabła z wściekłości i strachu. Wyzywając pod adresem dziecka poczuła jak mała główka wyśliznęła się na zewnątrz i usłyszała pierwszy płacz. Jej serce na moment opanowała radość, a zaraz potem piekielny ból
                 - To ciebie będzie kochał, ciebie, nie mnie – Ta myśl jak błyskawica przeszyła jej głowę.
Wyrwała drążek, chcąc go użyć, ale dziecko było już poza jej zasięgiem. Mdlejąc zobaczyła
oczy Józka, oczy bardzo szczęśliwego człowieka.

                 Znachorka dokończyła prac przy dziecku, zawinęła je w ciepły kocyk i podała ojcu. Wzięła torbę w rękę i wyszła na ganek. Józek podążył za nią trzymając swój skarb w ramionach. Popatrzył w niebo i ze zdziwieniem stwierdził, że przestaje padać, pomimo iż zanosiło się na kilkudniową ulewę. Spękana ziemia domagała się wody, wszystko wysychało. Tulił do siebie ten żywy węzełek i całował delikatnie. Czuł się bardzo szczęśliwy, w tej chwili był najbogatszym człowiekiem na świecie, miał swój własny skarb. Podniósł oczy w niebo, aby podziękować za tyle radości i zobaczył piękną tęczę ogromnych rozmiarów i pod nią drugą małą.

               Znachorka patrzyła w niebo zastanawiając się nad tym, co czuła.Przypominała sobie dziwne sny z ostatnich miesięcy. Wpatrzyła się w niebo i zaczęła powoli składać wszystko w jedną całość. Każdy sen, każde słowo, które podpowiadała jej intuicja, wydarzenia, które następowały jedno po drugim. Wszystko to teraz jak puzzle zaczęły układać się w jedną całość. Zaczęła powoli rozumieć, co, skąd, po co i dlaczego. Jej ciało przebiegł dreszcz. Zrozumiała, kim jest to maleństwo, które właśnie przyszło na świat. Pogłaskała zawiniątko i ruszyła w stronę chatki. Józek patrzył w ślad za nią stwierdzając w pewnej chwili ze zdziwieniem, że kobieta podąża lekkim tanecznym krokiem. Zaśmiał się w duchu myśląc, że się upił tą swoją radością i wszystko mu tańczy przed oczami. Przytulił małą Werę jeszcze mocniej do siebie i wszedł do domu. Zamykając drzwi usłyszał jak ponownie zaczyna padać deszcz, spokojnie i równo padając na spragnioną ziemię. Nad wioską zawisł obłoczek radości i ulgi. Plony zostaną uratowane. Wracała do domku pełna radości, ale i niepokoju. Zanim dotarła, przemokła do suchej nitki.

                Szybko zdjęła przemoczone ubranie, zaparzyła ziółka i usiadła wygodnie w swoim ulubionym bujanym fotelu. W uszach brzmiały jej słowa dzieciaków z wioski, witające z radością piękną tęczę. Na kolana wskoczył kot domagając się pieszczoty. Bujając się w tył i przód zapadła w półsen; w przód, w tył, w przód, w tył. Wczoraj, dziś, kiedyś, kiedyś, kiedyś… Tęcza, tęcza, tęcza…….. Mała polanka w pięknym młodym lesie. Na posłaniu z dzikich długich traw pomarszczony staruszek. Trzyma jej rękę w swojej, patrzy na nią z miłością i troską. Jego słowa ostro ranią, wywołują ostry sprzeciw. Nie, jeszcze nie teraz. Ale los jest nieubłagany, nie daje więcej czasu. Ostatkiem sił staruszek szepcze

                - Pamiętaj. Tęcza, tęcza, dwie tęcze… Ja wrócę … szybko.



ZNACHORKA

          Niebo przeszywa błyskawica, nad ich głowami zatacza koła sowa, a potem cicho, nie wydając żadnego dźwięku oddala się w stronę lasu. Została sama z ciałem ukochanego nauczyciela, serdecznego przyjaciela. Wie, że nie powinna płakać, wie, że on wróci, że jeszcze go spotka, że ich drogi jeszcze się nie rozchodzą, ale czuje się bezsilna. Jest jeszcze taka młoda, taka bezradna. Nie zdążyła się nauczyć tego, czego chciała, teraz będzie musiała uczyć się sama, kontynuując dzieło swego mistrza. Rozkłada swe ręce nad ciałem nauczyciela i nucąc cicho modlitwę pomaga duszy przygotować się do drogi. Wciąga posłanie do domku, aby nie dziobały je ptaki.Zarzuca na siebie ciepłą chustę i wychodzi znowu na zewnątrz. Jest już dobrze po południu, musi się pośpieszyć, aby dojść do wioski i wrócić przed nocą. Schodzi szybkim krokiem stromym zboczem w stronę wsi, myśląc cały czas o człowieku, który odchodzi. Pamięta ich pierwsze spotkanie, pamięta słowa związane z jej narodzinami, przy wtórze grzmotów i silnej wichury. I jego słowa, które jeszcze dziś tak jak wtedy dźwięczą radośnie w uszach.

                    - A potem wziąłem cię w ramiona i wyszedłem na deszcz. Ale deszczu już nie było, na niebie zobaczyłem dużo słońca i piękną tęczę a właściwie dwie tęcze, jedną dużą i drugą małą. Wtedy upewniłem się, że jesteś nasza. W serce tak jak wtedy wkracza wielka radość i duma. Jest jej trochę łatwiej, schodzi szybko w dół nie bacząc na raniące ją kamienie. Jej myśli znowu odpływają w przeszłość. Jest ciepły jesienny dzień. Wędrując ze swoim nauczycielem od wsi do wsi dotarli na wielkie pastwiska. Nauczyciel klęczy przy młodym pasterzu, który kilka dni temu spadł ze skały. Jego ręce delikatnie wędrują po ciele chłopca, wykonując koliste ruchy. W pewnym momencie wstaje i ustępuje jej miejsca. Tak jak zawsze. Teraz ona musi postawić diagnozę. Pracuje powoli i w skupieniu, badając krok po kroku każdy kawałek ciała chorego. Za każdym razem, gdy napotyka na chore miejsce podnosi głowę i patrzy na mistrza. Za każdym razem widzi radość w jego oczach i dumę z jej osiągnięć. Po zakończonej diagnozie przychodzi czas na składanie kości. Chory ma jedno złamanie, które napawa ją lękiem, ale wie, że musi to zrobić sama. Próbuje się wymigać, zaczynając od drobnych spraw, ale natychmiast czuje na sobie karcący wzrok. Siada na chwilę obok i zagłębia się w medytacji, musi pozbyć się lęku, zdobyć się na odwagę. Medytując czuje płynący mocny strumień światła. Szybko i zręcznie zabiera się do ustawiania kości. Po kilku minutach, zmęczona, ale szczęśliwa i pewna siebie dziękuje losowi za dar uzdrawiania. Odchodząc zostawia maści do smarowania i zioła do picia. Jest pewna, że chłopak całkowicie odzyska zdrowie. Przez kilka następnych dni włączy go do swej uzdrawiającej modlitwy. Szczekanie psów przywraca ją do rzeczywistości.

                   Rozpamiętując przeszłość nie zauważyła, że dotarła do wsi. Kieruje się prosto do znajomego domku, aby uzyskać pomoc w pochówku nauczyciela. Przed dom wychodzi barczysty mężczyzna w średnim wieku. Jego serce przeszywa ból. Zrozumiał. Podaje zmęczonej kobiecie wodę, a sam przygotowuje się do drogi. Nie pada ani jedno słowo, żadne z nich nie jest w stanie rozmawiać, żadne z nich nie potrzebuje słów. Wyruszają w drogę powrotną. Mężczyzna ma przed oczami postać nauczyciela, przykucniętego obok jego posłania. Jego ciało jest jak wielka ropiejąca rana. Mistrz dotarł o wiele za późno, choroba bardzo się rozwinęła. Obaj wiedzą, że jest za późno. Obok posłania cichutko przykucnęła mała dziewczynka, towarzyszka wędrówek mistrza. Popatrzyła z troską na chorego i nagle szybko, z dziecięcą radością poderwała się do góry i jak mały urwis zakomenderowała

                    -Ty leż i się uśmiechaj. Ty tutaj sprzątaj, a ja będę robić tęcze – Spojrzeli na siebie z ogromną nadzieją. Obydwaj poczuli niesamowitą siłę małej.
                  Dziewczynka wirowała jeszcze przez chwilę po izbie nucąc pod nosem sobie tylko znane słówka, a następnie wyszła przed dom i pogrążyła się w medytacji. Chory poczuł się senny, zamknął oczy i powoli odpływał. Przez chwilę jeszcze czuł ręce przyjaciela nad swoimi ranami. Wydawało mu się, że coś mocnego wysysa z nich całą zgromadzoną ropę. W głowie zawirowała myśl  - Będę żył. – Po czym odpłynął w sen.

                     Sen trwał kilka dni i kilka nocy. Kiedy wreszcie obudził go potworny głód, zobaczył swoje ciało pełne zaschniętych już ran. Jadł, odpoczywał, spał, znowu jadł i znowu spał. Tak było przez kilka dni, aż poczuł się całkiem zdrowy. Przez wiele lat nie widział swego przyjaciela, a kiedy wiosną zawitali oboje do jego wsi zrozumiał, że mistrz kończy już swoją życiową wędrówkę. Cieszył się widząc go znowu i cierpiał myśląc, że straci go na zawsze. A teraz wspinał się w górę, aby pożegnać go i oddać mu ostatni hołd. Małe kamyki wyskakiwały mu spod nóg tocząc się w dół. Pragnął jak najszybciej zobaczyć człowieka, który uratował mu życie i równocześnie chciał ten moment oddalić.Nie wiedział, czy wystarczy mu siły, aby zobaczyć go bez tej siły, która zawsze mu towarzyszyła. Nie zamieniwszy z sobą ani jednego słowa, dotarli na polanę. Przez chwilę stali jak skamieniali, pod wrażeniem tego, co ujrzeli. Na dworze panował już prawie zmrok, drzwi chaty były otwarte i biło z nich mocne słoneczne światło. Gdy tak stali wpatrując się w ten cudowny widok, światło zaczęło z wolna przygasać. Teraz już mogli wejść do środka. Czuwali przy nim całą noc, nie zamieniwszy z sobą ani jednego słowa. Każde z nich na swój sposób oddawało hołd zmarłemu.
Kot zeskoczył nagle z jej kolan i popędził przed siebie.
                       - Pewnie zobaczył mysz – pomyślała wracając do rzeczywistości. Posiedziała jeszcze trochę w fotelu, a potem podeszła do stolika i zapaliła lampę. Przygotowała sobie skromny posiłek i jedząc kolację uśmiechała się szczęśliwie do nowo narodzonej dziewczynki. Jej obraz miała cały czas przed oczami. Czuła się w tej chwili najszczęśliwszą istotą na świecie. Była szczęśliwa, że dziewczynka ma tak kochającego ojca, który nie pozwoli jej skrzywdzić. Układając się do snu układała plan działania i opieki nad małą Werą. Była tak bardzo szczęśliwa. Zapomniała o swej codziennej modlitwie i tylko cały czas rozpościerała tęcze nad domem małej. W tym momencie liczyła się tylko ona. Znachorka nie była w stanie skupić się na nikim innym.
                      - To tylko dzisiaj – rozgrzeszała samą siebie – jutro znowu będę myśleć o wszystkich potrzebujących. Rozkładając tęczę zauważyła, że mała ma problemy z oddychaniem. Zrozumiała, kto jest temu winien, ale to już teraz nie miało znaczenia. Ułożyła kolorową piłkę na drogach oddechowych dziewczynki i natychmiast się uspokoiła. Była pewna, że mała obudzi się całkowicie zdrowa. Uśmiechając się radośnie i zasnęła.

            Mała zielona polanka, otoczona wianuszkiem młodych drzew, na pięknej zielonej trawie pojawiają się pierwsze wiosenne kwiatki. Pochylona sylwetka kobiety w średnim wieku, która zręcznymi ruchami zbiera do koszyka młode zioła. Wkłada pęk ziół kwitnących na różowo do wypełnionego już po brzegi koszyka i podnosi głowę. Jej twarz wyraża radość, zadowolenie z życia. Patrzy radośnie przed siebie a jej oczy przywołują ją serdecznie. Wera otwiera powoli oczy radośnie uśmiechając się do słonecznego dnia, który zagląda przez okno. Jej myśli krążą jeszcze przez chwilę wokół snu. Postać znachorki często ukazuje się w jej snach, przyzywa ją, zaprasza do siebie. Zawsze bije od niej tyle ciepła, i zawsze patrzy na nią w taki dziwny sposób.
                - Jak ktoś, kto bardzo mnie kocha – mówi sama do siebie. Wstaje z łóżka i kieruje się do łazienki, zbierając po drodze rozrzucone rzeczy.
                  – Ach ten tatko, zawsze tak robi, niezły z niego bałaganiarz – śmiejąc się wiesza na miejsce ręcznik i ustawia w koszyku przybory toaletowe.

                Zajadając smaczne bułeczki Wera krąży myślami wokół małej słonecznej polanki ze swego snu. Kucharka kończy zmywanie i odwraca się w stronę dziewczynki chcąc jej coś opowiedzieć. Otwiera usta, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Wie, że mała jej nie usłyszy, że jest już gdzie indziej. Widzi jej oczy zapatrzone w dal, całkowicie nieobecne, czuje jak te oczy szukają ukrytych obrazów.

Po ciele dziewczynki rozlewa się znajome ciepło, przez chwilę widzi tylko plamy różnych kolorów, ale już po chwili w otoczce jasnego fioletu krystalizuje się obraz małej zielonej polanki. Patrzy na nią leżąc na zielonej trawie. Obserwuje kołyszące się na wietrze konary drzew. Czuje smutek rozstania i ból fizyczny, który powoli ogarnia coraz to nowy mięsień. Czuje, że odchodzi, że musi się pożegnać. Widzi czekających opiekunów i przyjaciół. Po raz ostatni słucha śpiewu ptaków i szumu wiatrów. Nadszedł czas odpoczynku. Słyszy wielki smutek w głosie klęczącej obok kobiety.

             - Jeszcze nie teraz mistrzu, jeszcze nie teraz. Tak mało umiem, tak dużo jeszcze chciałabym się od Ciebie nauczyć.. – Ale już w następnej minucie czuje jej zrozumienie. Wie, że pogodziła się, że rozumie. Widzi przed sobą wielki most, jeszcze krok, jeszcze dwa; stawia nogę na pierwszej kładce czując powiew wiatru z dwóch różnych światów. Zręczne ręce kobiety pomagają zrobić następny krok i następny…
Śmiech sióstr, które zeszły na śniadanie wyrywa ją z zadumy. Powoli wraca do kuchni, rejestrując złośliwą wymianę spojrzeń między siostrami. Siadają przy stole patrząc ironicznie na jej strój
              - A gdzież to się wybiera nasza Weronika dzisiaj? – Pyta starsza przymilnie.
               - Do lasu, chcesz iść ze mną?
                - No coś Ty, tam jest tak, tak..– Plącze się nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa - Tak wstrętnie – prycha młodsza. Nie boisz się, że coś Cię ugryzie, jakiś wstrętny gad?!
             - Nie boję się – odpowiada z uśmiechem Wera i powoli opuszcza kuchnię. Wstępując na schody prowadzące do jej pokoju, po raz drugi odczuwa ten ból rozstania i słyszy słowa
             - Już czas. – Wchodząc do pokoju zamienia pantofle na buty sportowe i w podskokach wybiega na zewnątrz.
               Podchodząc do zielonej polanki widzi stojącą na niej kobietę, z koszykiem pełnym ziół. Podchodzi do niej i wyciąga na powitanie rękę. Gdy ich ręce i oczy spotykają się Wera czuje przypływ radości, siły i wiary w siebie. Chce coś powiedzieć, ale zamiast tego koncentruje się na obrazie, który nagle powstał w jej umyśle. Czuje się jak po wielkiej walce, zmęczona, ale równocześnie bezpieczna
            - Udało się, udało – słyszy bezgłośnie wymawiane słowa. Ramiona, które ją trzymają, są pełne miłości i siły – wróciłaś, wróciłaś. I ta piosenka; słowa, które tak często słyszy w swoich snach. Tęcza, tęcza, 2 tęcze.


                   Zanurza się w ramionach kobiety rozkoszując się zapachem ziół, który jej towarzyszy. Siadają na trawie i znachorka powoli, krok po kroku zaczyna wprowadzać ją w tajniki zielarstwa. Dzięki jej słowom każdy kwiatek, każda roślinka nabiera teraz ważnego znaczenia. Pogrążone w rozmowie nie zauważyły, że minęło południe. Dopiero mocne burczenie w brzuchu przypomina dziewczynce o zapomnianym obiedzie.
                - Proszę, chodź ze mną na obiad, nasza kucharka wspaniale gotuje.– Zaprasza znachorkę.
                - Nie mogę skarbie mój, nie mogę. – Odpowiada kobieta. Patrząc głęboko w jej piękne duże oczy Wera odczytuje dalszą część odpowiedzi. Ze zrozumieniem kiwa głową i uśmiecha się tajemniczo. Jej uśmiechnięty buziak mówi – wiem jak to załatwić.

                     Wraca drogą na skróty, mijając po drodze mały strumyk. Zatrzymuje się na chwilę patrząc na czystą wodę i pluskające w niej ryby. W pewnej chwili czuje na sobie czyjś wzrok; odwracając się napotyka zapłakane oczy dziewczyny w swoim wieku. Jej twarz jest jej znana; uśmiechając się do dziewczynki myśli intensywnie. Podchodzi bliżej i wtedy przypomina sobie, że spotkała ją kilka razy w szkole; zawsze stojącą na uboczu, samotną. Kierując się w jej stronę rejestruje dziwne obrazy, które stają jej przed oczami. Postać smutnego kotka, który łasi się do jej nóg zastępuje obraz dużego czarnego pająka, który natychmiast zamienia się w kobrę. Podchodzi do dziewczynki i przykucając przy niej zagląda jej w oczy. Czuje powiew zimnego powietrza; zapłakane oczy są pełne dziwnego cienia. Jest w nich coś, co każe Werze mieć się na baczności.
Spędzają kilka godzin na szczerej rozmowie, Malwina opowiada o tym jak bardzo czuje się samotna i nierozumiana. Jest jej smutno i źle. Nie może się dogadać ani w domu, ani w szkole. Koleżanki stronią od niej jakby była trędowata.
               - Dlaczego one nie chcą ze mną rozmawiać? – Pyta ze złością w głosie. Przecież powinny być dumne z tego, że ja zabiegam o ich towarzystwo. Wera przygląda się jej badawczo nie mogąc zrozumieć tego, co usłyszała.
               - Wczoraj rozmawiałam z Ewą, wydawało mi się, ze ona chce zostać moja koleżanką, ale kiedy jej powiedziałam, żeby coś zrobiła z tą szopą, którą nosi na głowie, ona po prostu się odwróciła do mnie plecami. Wyobraź sobie, co za niewdzięczność. To ja tutaj się staram dla niej, poświęcam jej czas, a ona zachowuje się wobec mnie jakbym była powietrzem. – Mówi nerwowo zaciskając ręce na rękach Wery.
               - To śmieszne – prycha jak kotka.
Opowiedz mi coś o swojej rodzinie – prosi Wera. Malwina ze smutkiem patrzy w dal, w jej oczach znowu pojawiają się łzy.
             - W domu mam ten sam kierat. – Odpowiada po dłuższej chwili. Wszyscy bez przerwy mają o coś do mnie pretensję. Moja starsza siostra skarży na mnie do ojca, że ja tylko na swoje paznokcie patrzę.
               -Totalne kłamstwo – prawie krzyczy teraz – muszę dbać o ręce, one są wizytówką każdej kobiety, nie mogę obierać głupich warzyw i zmywać naczyń. Próbowałam, ale wiesz – patrzy na Werę z prośbą o zrozumienie jej – one potem były takie jakieś… nijakie. Mama jest ciągle zła, że zostawiam swoje rzeczy wszędzie, że nie dbam o porządek. Nie może zrozumieć, że mam na głowie inne sprawy.
               - Wiesz, poznałam fajnego chłopaka, ma na imię Krystian, to on zaczął ze mną rozmawiać. – Przeskakuje szybko na inny temat. – Spotkaliśmy się wczoraj po szkole. Wygląda tak bosko…

Wera z radością obserwuje wyraz jej oczu, które teraz błyszczą, są tak śliczne z tymi tańczącymi ognikami.
              - Jest w niej tyle smutku – myśli słuchając jej paplaniny. Ale za tym smutkiem daleko w tle jest coś jeszcze, coś, co napawa ją lękiem. Jakaś mroczna głębia, ciemna otchłań. To tam widzi całe stado pająków, to stamtąd nadchodzi chłód. Wera odruchowo zakłada rękę na rękę obejmując jakby samą siebie

                    Burczenie w brzuchu zmusza Werę do przerwania rozmowy, uśmiechając się przepraszająco podnosi się z trawy, bierze Malwinę za rękę i kieruje się w stronę domu. Dziewczynka ani na chwilę nie przestaje mówić. Wera z radością słucha tych słów pełnych zapału i wielkiej radości. Ma przed oczami dokładny obraz młodego przystojnego chłopaka o rozmarzonym, zakochanym spojrzeniu. Rozpiera ją radość.
                 Kucharka z radością patrzy jak dziewczynki pałaszują drugą już porcję pierogów, polewając je obficie śmietaną. Tryska z nich radość i życie. Przygląda im się z boku czyszcząc sztućce; już na pierwszy rzut oka widać jak bardzo się różnią. Każdy ruch Malwiny jest wyreżyserowany, z wielką gracją trzyma sztućce, kroi małe kawałeczki i elegancko wkłada je do ust. Co i rusz poprawia nienaganną fryzurę i patrzy na swoje wypielęgnowane ręce.
                 - Taka mała aktoreczka – myśli kucharka. Podoba jej się ta dziewczynka, jest śliczna, jak laleczka, ale jest w niej coś … Patrząc na nią cały czas myśli o tym, żeby mała sobie poszła. Nie wie, dlaczego, zupełnie tego nie rozumie, ale nie chce żeby pojawiała się przy jej ukochanej Werze.

Kładąc się spać Wera ma przed oczami dwa obrazy; znachorki, która opowiedziała jej dzisiaj tyle nowych rzeczy i swej nowej przyjaciółki. Jutro ma trudny dzień w szkole, wypełniony aż do wieczora i nie zdąży pójść na polankę, ale za to pojutrze urządzą sobie tam piknik. Uśmiecha się jak mały łobuz na samą myśl o tym. Zasypia myśląc o tym spotkaniu, ciesząc się już teraz z każdego słowa, które usłyszy.

                  Znachorka budzi się w środku nocy zlana zimnym potem. Jej serce tłucze się jak oszalałe. Nie może pozbierać rozbieganych myśli. Siada na łóżku i odmawia modlitwę, prosząc o uspokojenie. Powoli krok po kroku przypomina sobie słowa Mistrza, które przyszły wraz z silnymi powiewami wiatru. Słowa pełne niepokoju i bólu. Przed oczami pojawia się obraz wielkiego pająka, który trzyma w swych łapach nić życia… Zło wkrótce nadejdzie. Zło o wielkiej mocy. Wstaje z łóżka i wykonuje proste codzienne czynności. Siadając w ulubionym fotelu z kotem na kolanach powraca myślą do snu. Monotonny ruch fotela i pomrukiwanie kota pomagają jej udać się w daleką podróż. Medytując próbuje zrozumieć, kim jest pająk. Zagłębia się coraz głębiej i głębiej w mroczne czeluście, czuje przenikliwe zimno i coraz większe zło. Słyszy syk węża, który przybiera formę słów…

               - Z pokolenia na pokolenie…. – Dobiega ją przeraźliwy śmiech wydobywający się jakby ze studni, tak mocny, iż trzęsą się mury. Odwraca głowę i widzi olbrzymiego pająka, który patrzy na nią wielkimi czarnymi oczami. Pokonując paraliżujący ją strach zagląda mu głęboko w oczy, starając się zrozumieć, kim on jest. Zamiast odpowiedzi na swe pytanie widzi …konającą Werę. Obraz ten wywołuje tak silny ból, który sprawia, że popełnia błąd i „wyskakuje” z miejsca, w którym się znalazła. Przerażona wraca do rzeczywistości, łzy same cisną się do oczu. Wie, że już nie będzie mogła tam wrócić i poszukać odpowiedzi na swe pytanie. Czuje się bardzo zagubiona; przeraża ją to, co widziała, paraliżuje fakt, iż ma do czynienia z tak wielką siłą. Nie wie jak zadziałać. Nie wie… zupełnie nic nie wie…

Zagłębia się ponownie głęboko w swym fotelu próbując pozbierać myśli. W przód.. W tył.. W przód.. W tył… Myśli wybiegają na otwartą przestrzeń, przebijają się przez pokłady szarości i wchodzą w piękny jasno filetowy obszar. Przyjemne ciepło rozlewa się po jej ciele; siadając przy ognisku uśmiecha się do zgromadzonych osób. Ich ręce łączą się przekazując jej ogromną siłę. Równy wysoki płomień ogniska wskazuje sposób działania.

W przód… W tył …W przód… W tył… W szeroko otwartych oczach nie ma już łez, jest wielka siła i chęć do walki. Wyznaczona do tak ważnego działania czuje się bardzo wyróżniona. Walka będzie trudna, ale teraz ma za sobą wielką siłę i wielką nadzieję. Podnosi się z fotela i biorąc swój kosz wychodzi do lasu po codzienną porcję ziół.

ZAGROŻENIE

                    Jak dobrze, że to tylko sen. Wera budzi się już trzecią z kolei noc o tej samej godzinie. Za każdym razem sen jest inny, ale za każdym razem mówi o nadciągającym niebezpieczeństwie. Pomimo, iż bardzo się stara, nie może zrozumieć, komu grozi niebezpieczeństwo. I co ona ma z tym wspólnego.
Wstaje i powoli kieruje się do łazienki, myjąc się cały czas myśli o tych 3 snach tak bardzo z sobą powiązanych, czuje coraz mocniej nadciągające niebezpieczeństwo, ogarnia ja strach, paniczny strach. Myśli, gdzie i do kogo może się zwrócić o pomoc; pamięta, że każdy z tych snów skończył się takim samym, optymistycznym na szczęście, akcentem. Każde zakończenie mówiło o zwycięstwie, jej zwycięstwie. W pośpiechu połyka śniadanie i kieruje swe kroki na rozległą piękną polanę., Tutaj opierając swe plecy o stary piękny dąb, czuje się jak w objęciach ukochanego dziadka. Delikatny śpiew ptaków uspokaja ją, pozwala całkowicie się wyciszyć i skierować myśli ku nurtującej ją sprawie.

                 Pogrążona w medytacji widzi, a raczej czuje obecność prababci Weroniki. Wpatrzona w dal widzi duży dąb, ale jednak o wiele młodszy od tego, pod którym siedzi, a przy nim kobietę, którą zna z obrazu wiszącego w pokoju taty. Obok babci stoi wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna. Para wpatrzona w siebie z miłością i troską o siebie nawzajem, nie zwraca uwagi na otaczający ich świat, są tacy szczęśliwi, mocno w siebie wtuleni, szeptają sobie słowa o miłości i wspólnym życiu. Z pobliskiego stawu podrywają się do lotu kaczki robiąc mnóstwo hałasu, wyrzucając tym samym Werę z pięknego obrazu. Powoli powraca do rzeczywistości, uśmiechając się do tego, co zobaczyła. Teraz już wie, już zna miejsce, w którym pradziadek oświadczył sie swej ukochanej, teraz rozumie, dlaczego tak bardzo kocha to miejsce, to wielgachne drzewo, które w myślach od zawsze nazywa dziadkiem.
Powraca do tematu, który ją tak bardzo niepokoi. Zaczyna krok po kroku analizować swoje sny. Wie, że dzięki temu będzie mogła zrozumieć, kto jest w niebezpieczeństwie i wtedy znajdzie sposób na uratowanie go. Cofa się do snu pierwszego; słyszy znowu mocny wiejący wiatr, widzi nadciągające chmury. Jest południe, ale robi się prawie tak ciemno jak po zachodzie słońca. Sen przeniósł ją do sypialni, którą dzieli z ojcem, potem do stadniny, ale wszędzie jest sama. I wszędzie słyszy ten świszczący wiatr. Wychodzi na podwórko i widzi jak z pobliskiej łąki trąba powietrzna zabiera ustawione w kopy siano.

                      Sen drugi rozpoczął się na moście, stała pośrodku i chciała przejść na drugą stronę rzeki; Nagle zaczął wiać wiatr, kołysząc mostem w tą i z powrotem. Pomimo południowej pory spostrzegła, że zrobiło się prawie ciemno. Przerażona myśli, że te chmury nie wróżą nic dobrego i że powinna jak najszybciej przejść przez ten most. Spogląda pod nogi i widzi, że w moście brakuje wielu desek; trzeba będzie bardzo uważać – niebezpiecznie tu, ale na szczęście nie wszystkie deski są wyłamane. Przechodząc przez most widzi gdzieś z boku, jakby zawieszoną w powietrzu, znajomą postać barczystego mężczyzny i słyszy mocny świszczący oddech wiatru.

                    Sen trzeci był najbardziej zakręcony, pełen grozy, znowu ten sam mocny wiatr, znowu pomimo południowej pory, zrobiło się prawie ciemno. Widziała wskazówki jakiegoś zegara, które raz pokazywały godzinę 12-tą, a w następnej sekundzie już 15-tą. Widziała wielkie drzewo spadające nagle, widziała jeźdźca na koniu, i słyszała… O Boże, dobry Boże ten jeździec miał na sobie bluzę najukochańszej mi osoby, mojego tatki. … Myśli gorączkowo tłuką się jedna o drugą, wracają jeszcze raz do snu, ręce zaciskają się same, usta jak w gorączce powtarzają modlitwę, zdrowaś Mario, łaski pełna. Matko Boska zlituj się, pomóż mi zrozumieć, szybciej, błagam Cie, szybciej. Jak szalona zaczyna krążyć dookoła dębu. Ogarnia ją panika. Czuje, że nie ma już dużo czasu, jej umysł pracuje na wysokich obrotach, ale w panice nie potrafi pozbierać faktów. Przerażona woła
                 - Babciu, gdzie jesteś, rany boskie, gdzie jesteś. Chodź tu, ja nie wiem, co robić, nie wiem, nie wiem – woła krztusząc się łzami. Opiera głowę o pień drzewa i przytula się do niego jak do najlepszego przyjaciela. Poprzez szelest liści wydaje się jej, że słyszy głos kobiety.
               - Jestem przy Tobie – Oddala się kilka kroków od pnia i przez ułamek sekundy widzi na nim twarz prababci. To tylko sekundy, ale czuje się o wiele mocniejsza. Przywołuje w myślach znachorkę i prosi
               - Pomóż mi, masz tyle doświadczenia.

               Jeszcze raz od początku analizuje każdy szczegół ze snu. Najpierw przypomina sobie, że w snach zawsze było południe, i ta liczba. 12-ta i zaraz 15-ta, a więc to może mieć związek z połową miesiąca. Bluza, ta bluza, wczoraj wisiała na sznurze. Och, Matko przenajświętsza, to dzisiaj już, to dzisiaj. Jest połowa miesiąca i tatko wychodząc z pokoju powiedział, że musi wziąć z sobą bluzę, bo łamie go w kościach a więc pewnie będzie deszcz. Ale ten koń był koloru czarnego, tato ma teraz tylko jednego w takim kolorze i nie jeździ na nim. Trochę się uspokaja, myśląc, że może to nie o niego chodzi. Myśli intensywnie dalej starając się przywołać jak najwięcej obrazów ze snu. Jak wyglądało to drzewo, które spadało, gdzie to było? Znowu siada pod drzewem i stara sobie przypomnieć szczegół po szczególe, gdzie ona widziała takie właśnie drzewa. … Małe krzewy, jakaś łąka, pasące się krowy i … Jest! Jest! Znalazła, wie już gdzie jest takie drzewo i następne dwa prawie identyczne, które widziała w tle walącego się. Ale to daleko stąd, po co tatko miałby tam jechać? One nie są na żadnej z tych tras, którą mógłby wracać do domu. Musze natychmiast jechać do stadniny, dzisiaj nie będzie szkoły, trudno. Ma coś ważniejszego do zrobienia. Zaczyna iść szybciej, coraz szybciej, wreszcie puszcza się biegiem, coś lub ktoś każe jej się pośpieszyć.

               Wpada zdyszana do domu i spogląda na zegar, ze strachem stwierdza, ze jest już po 11-tej. Pędem przebiega kilka stopni i wpada do swego pokoju, aby zmienić ubranie. W ciągu kilku minut jest gotowa do drogi, zabiera kostki cukru dla swego konia i wybiega w pośpiechu do stajni. W przedpokoju mija matkę, która widząc jej pośpiech i strój do konnej jazdy, uśmiecha się pod nosem; przypomina sobie sen, który miała dzisiaj. Widziała w nim spadającą gałąź wielkiego drzewa, konia, Werę i nad tym wszystkim jakąś aureolę świętości.
             - Prosto do nieba pójdzie ta smarkula. A niech sobie idzie gdzie chce – Byleby mi z oczu zeszła – myśli z radością, podbudowana snem.
               Wera pędzi na łeb na szyję do stadniny, prosząc o pomoc Matkę Boską i swoich opiekunów. Droga dłuży jej się niemiłosiernie. Jej ciało drży jak w gorączce. Boi się, że będzie za późno, że może nie zdążyć. W oczach pojawiają się łzy bezsilności i strachu. Wpada na podwórko i nie odpowiadając na dzień dobry, pyta natychmiast o ojca
              - Wyjechał przed chwilą – Słyszy odpowiedź. Wpada do środka, aby sprawdzić czy czarny koń stoi w swoim boksie, aby upewnić się, że sen nie mówił o ojcu. Przebiega szybko pierwsze boksy i z przerażeniem zauważa, że koń ojca stoi w swoim boksie, przechodzi dalej i widzi pusty boks czarnego. Zawirowało jej w głowie, zakręciło nią, ale wie, że nie ma czasu. Natychmiast wybiega z powrotem na podwórko, i tutaj czeka na nią następna niespodzianka. Pomimo południa, nagle zrobiło się szaro. Pracownik stadniny kreci głową patrząc w niebo. Prosi ją, aby została, jego słowa, słowa doświadczonego starszego człowieka napawają ją lękiem, on też mówi o wielkim huraganie, o burzy, która nadciąga niewiadomo skąd. Wsiada na swoją Amandę i kieruje się tam gdzie pojechał ojciec. Już po pierwszym kilometrze dopadają ją pierwsze krople deszczu. Wiatr jest coraz mocniejszy, na szczęście wieje w plecy i nie utrudnia jej drogi. Właśnie wspięła się na górę i przystanęła, aby przyjrzeć się okolicy. Z przerażeniem zobaczyła w dolinie ojca, który zsiadł z konia i przygląda się jego nodze. Podnosi wzrok wyżej i widzi, że ojciec stoi bardzo blisko starego, ogromnego drzewa. Puszcza się galopem w dół, ale zejście jest pełne ostrych kamieni, w dodatku wiatr się odwrócił i wieje teraz prosto w twarz, musi zwolnić, nie może ryzykować. Zjeżdżając w dół stara się przypomnieć sobie, co jeszcze było w jej snach, prosi o pomoc i naprowadzenie. Jej uszy wypełniają słowa babci…
               - Ręce, twoje ręce, twoja myśl, twoja wiara. W nich dzisiaj twa siła… w nich siła, siła, siła. Próbuje krzyczeć do ojca, aby oddalił się od drzewa, ale nie może wydobyć z siebie głosu, wiatr wciska jej słowa z powrotem do gardła. Jest już bardzo blisko ojca, ale ten nie widzi jej pochylony nad nogą konia. Kątem oka widzi grupkę ludzi nadjeżdżającą z naprzeciwka. Uśmiecha się z radością, że już nie jest sama, że w razie niebezpieczeństwa pomogą, i w tym momencie słyszy krzyk, który wiatr przywiał w jej stronę. I ona i ojciec odwracają się w stronę drzewa, ale jest za późno, za późno……

                 Pomimo przeraźliwego huku wiatru słychać wyraźnie pękające drzewo, jęk, jaki temu towarzyszy świdruje w uszach. Wszyscy widzą ogromną gałąź spadającą wprost na Józka. Jeźdźcy zamarli z przerażenia obserwują wydarzenie ze straszną bezsilnością i rozpaczą, są tak blisko, ale jednak za daleko. Widzą twarz Józka, który zdążył dostrzec, że małej nic nie grozi, widzą kamienny spokój na jego twarzy. Zeskakują z koni gotowi natychmiast do podniesienia gałęzi. Patrzą z przerażeniem na drzewo, z którym dzieją się dziwne rzeczy. Oderwana gałąź nie spadła, zawisła w powietrzu, tuż nad głową Józka. Przenoszą szybko spojrzenie na Werę i widzą jej ręce wyciągnięte przed siebie, czują siłę niedźwiedzia bijącą od niej, widzą jej wzrok wpatrzony rozkazująco w drzewo. Ich nogi same wyrywają się do przodu, ręce porywają skamieniałego Józka, i odsuwają na bezpieczną odległość. Koń uderzony w zad wyrywa się do przodu. Gałąź z hukiem spada na ziemię. Wiatr szaleje ze zdwojoną siłą, wywracając z korzeniami małe drzewka, ale jeźdźcy są już bezpieczni, znaleźli schronienie w pobliskiej pieczarze. Wszyscy opowiadają na przemian jeden przez drugiego o tym, co widzieli i o swoim wielkim lęku. Poklepując raz po raz Józka, patrzą z podziwem na dziewczynkę śpiącą w ramionach ojca, tak bezbronną w tej chwili.

              Znachorka przez okno swej chatki obserwuje niebo; przestało padać, wiatr się uspokoił, teraz wyczekuje znaku. Jej serce kołacze niespokojnie, ale jest w nim wielka pewność, że mała sobie poradziła. Jeszcze teraz widzi swego mistrza, obraz ze snu i słyszy jego słowa

              Tęcza, tęcza, dwie tęcze…..



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz